Wioska I'bbassene, która połączana ze światem jest jedynie wąskim szlakiem. Nie prowadzi do niej żadna, nawet żwirowa, droga którą mógłby przejechać samochód. Cały transport odbywa się za pomocą mułów. Stąd już tylko godzina do Timichi. Na czym ja to skończyłem? No, tak mieliśmy dotrzeć do Timichi, a relacja się urwała godzinę drogi przed. Docieramy do pięknej terasowo położonej wioski L'bbassene. Dzieciaków słychać już km od wioski. Podchodzimy bliżej, nie możemy uwierzyć własnym oczom, młodzież ładuje łajno na osły. Spoko, wszystko byłoby ok, gdyby nabierali nawozik łopatami czy jakimś innym sprzętem, dobra szczerze to już nawet byłoby ok jakby mieli rękawiczki i nakładali go rękami... A tam młodzież sobie bezstresowo pracuje nakładając i rzucając się łajnem, które trzymają gołymi rękami hehe. Zbliżamy się, "o kurczę żeby tylko w nas nie zaczęli rzucać" - myślimy. Robimy parę zdjęć pięknym gliniano piaskowym budynkom, wywieszonym dywanom i nagle słychać coś, czego w górach Atlas jeszcze nie słyszeliśmy, za to dobrze znamy z dużych marokańskich miast. Photo one dollar, bazar photo dollar i tak dalej. W Marrakeszu, czy Fezie normą jest przekomarzanie się z turystami i "żądanie" od nich pieniędzy za zdjęcie stoiska z warzywami, owocami, księgarnią, osła, a bo mój osiołek, domu, a bo dom jest kuzyna, zabytku, bo akurat w kadrze stał jego brat i tak dalej. Piszę specjalnie "żądanie" w cudzysłowiu, bo to tak naprawdę przekomarzanie się, nikt specjalnie nie bierze tego na poważnie, wystarczy się uśmiechnąć i gitara gra. Chociaż pewnie niektórzy turyści z zachodu na magiczne one dollar wyciągają od razu portfel i wyjmują banknoty... I tak oto kręci się i tworzy spirala turystycznej rozpusty. Kto wie kiedy przyjdzie czas, gdy zwykłe przekomarzanie zamieni się w prawdziwe żądanie opłaty, bo skoro Francuz rzucił eurasem, to czemu inni mają nie dawać. Dobra trochę offtopic się z tego zrobił. A i jeszcze jedno, Marokańczycy bardzo, ale to bardzo nie lubią jak robi im się zdjęcia. Dlatego najpierw trzeba uzyskać ich zgodę, co zazwyczaj wiąże się z chęcią jakiejś drobnej opłaty. Ale zdjęć ludziom nie róbcie, bo już z tego może zrobić się nieprzyjemna sytuacja. Dobra wracajmy do naszych uroczych młodzieńców z łajnem w ręku. Pierwszy raz mijaliśmy berberyjską wioskę, w której ludzie byli tak hmmm nachalni. A to chcieli pieniądze za zdjęcia domów, a to starali się na siłę wcisnąć osła do targania bagażu i tym podobne. Może to odosobnione położenie wioski zrobiło z nich dzikusów i zapomnieli o swoich berberyjskich manierach.
Bazar photo one dollar!
Wioska L'bbassene
Na szczęście udało się w miarę spokojnie przejść obok. Trochę dalej znowu fotografowałem wioskę i znowu z daleka nieszczęsne photo one dooolar. Z wioski L'bbassene pozostaje już tylko godzina drogi do Timichi, w którym ludzie zazwyczaj nocują na tym treku. A i tutaj warto wspomnieć, że w L'bbassene też można nocować, znajduje się tam gite, więc jeśli nie czujemy się na siłach można ten dzień skrócić do 6 godzinnej wędrówki. Wtedy ostatniego dnia zostanie nam 3,5-4 godzinki spokojnej wędrówki. My jednak idziemy tak jak większość do Timichi. Czytałem relacje o jakimś pensjonacie Ibrahima. Podobno każdy tam nocuje, jest klimatycznie i podają świetne żarcie. Sprawdzimy to. Spotykamy po drodze gościa, który opowiada nam o maratonie przez góry Atlas. Odbył się parę tygodni wcześniej. Podobno było także sporo ludzi z zagranicy. Super sprawa. O maratonie można trochę poczytać tutaj - https://www.transatlasmarathon.com. Ostatnia część trasy pokonana w męczarniach, jesteśmy już zmęczeni, plecaki ciążą coraz bardziej, kończy się woda. Na szczęście czeka już na nas Ibrahim, żeby nas zgarnąć z głównej drogi. Skąd wiedział że idziemy? Oczywiście trochę wcześniej wyprzedził nas Irańczyk z przewodnikiem. Oni też nocują u Brahima i powiedzieli mu o dwóch Polakach, których trzeba jeszcze zgarnąć. Poczęstunek i herbata zostają od razu podane. Jest ciepły prysznic. O jak cudownie w końcu można się wykąpać i porządnie zregenerować. Cena to 120 drh od osoby - 50 zł. A i prysznic jest niby dodatkowo płatny, ale nie dajcie się na to nabrać, warto od razu ustalić z Ibrahimem, że prysznic jest w cenie noclegu. Muszę przyznać, że w tym gite klimat jest. Śpi się na materacach, a przykrywa się kocami, których jest tam ogromna ilość. Oczywiście pech chciał, że w nocy przyplątała się do mnie jakaś mrówa, czy inny robal i całego pogryzła. Dlatego ogłaszam wszem i wobec, że naprawdę warto wziąć ze sobą śpiwór. Nieszczelne okna można spokojnie uszczelnić wolnymi kocami
;) Ogrody też są klimatyczne, dużo miejsca do siedzenia, po wiszących zdjęciach widać że pensjonat przyjmuje też całe grupy zorganizowane. Wieczorem (czyli w górach o 18) dostajemy przepyszną kolacje - najlepszego tadżina, jakiego jedliśmy. W mieście takiego dobrego ze świecą szukać. Do standardowych ziemniaków, marchwi, cebuli, pomidora i kawałków mięsa dołożone były oliwki i kalafior.
Timichi. My śpimy w pensjonacie Ibrahima, gdzieś w tych drzewach na dole.
Meczet i główna wioska Timichi znajdują się po drugiej stronie rzeki. Teraz nie ma żadnego problemu z przejściem. Ciekawe jak jest na początku kwietnia podczas roztopów.
III dzień Timichi - Setti Fatma
Ten dzień jest najbardziej lajtowy. 3 godzinki, z czego tylko 1/3 to podejście. Bierzemy 5 litrowy baniak wody od Ibrahima (nie miał mniejszych butelek... Natomiast cena genialna, z tego co pamiętam to 20 drh.) Przechodzimy przez wiele wiosek, niektóre wyglądają na takie, w których nikt nie mieszka, ale jest to złudne. W jednej z takich wiosek nagle pojawia się mała dziewczynka, wręczamy jej nasz ostatni kolorowy mazak. Widać że bardzo się cieszy. Żałujemy, że nie wzięliśmy ich więcej. Naprawdę oglądać szczęście na twarzy tych maluszków, to coś pięknego. Niestety tego dnia pogoda nas nie rozpieszcza. Nadchodzi opóźniony o jeden dzień deszcz. Może deszcz, to za dużo powiedziane, mrzawka, ale jednak przeszkadza w chodzeniu i podziwianiu widoków. Czasami przestaje, czasami pada trochę mocniej, ale jednak kurtkę przeciwdeszczową trzeba założyć. Ten dzień nie jest jakoś wyjątkowo męczący, najgorsze jest ostatnie zejście do drogi asfaltowej, przy rzece Warika (oryg. Ourika). Jest tam spore nachylenie.
W niżej położonych wioskach Atlasu możemy znaleźć bardzo dużo opuncji.
Tak jak wspominałem wcześniej - zdjęcia lokalsom bez ich uprzedzenia można robić tylko z ukrycia.
Z lewej strony rzeka Warika. Kilka dobrych lat temu letnie opady były tutaj tak intensywne że powstała 6 metrowa fala, która zmiotła wiele wiosek po swojej drodze, w tym nasz cel podróży - Setti Fatmę.
Idealnie widać tutaj przełęcz Tizi N Tacheddirt (3200 mnpm), na której byliśmy wczoraj.
Wąska dolina Warika. Po powodzi wioski zostały odbudowane. Widać różnicę między tymi miejscowościami, a wioskami położonymi wyżej w górach. Ostatnia widoczna wioska to Setti Fatma.
Restauracje na rzece Warika. W weekend (piątkowe popołudnie i sobota) jest to miejsce o wiele bardziej turystyczne niż Imlil. Przyjeżdżają tutaj mieszkańcy Marrakeszu na odpoczynek na łonie natury.
Wioska I'bbassene, która połączana ze światem jest jedynie wąskim szlakiem. Nie prowadzi do niej żadna, nawet żwirowa, droga którą mógłby przejechać samochód. Cały transport odbywa się za pomocą mułów. Stąd już tylko godzina do Timichi.
"o kurczę żeby tylko w nas nie zaczęli rzucać" - myślimy. Robimy parę zdjęć pięknym gliniano piaskowym budynkom, wywieszonym dywanom i nagle słychać coś, czego w górach Atlas jeszcze nie słyszeliśmy, za to dobrze znamy z dużych marokańskich miast. Photo one dollar, bazar photo dollar i tak dalej. W Marrakeszu, czy Fezie normą jest przekomarzanie się z turystami i "żądanie" od nich pieniędzy za zdjęcie stoiska z warzywami, owocami, księgarnią, osła, a bo mój osiołek, domu, a bo dom jest kuzyna, zabytku, bo akurat w kadrze stał jego brat i tak dalej. Piszę specjalnie "żądanie" w cudzysłowiu, bo to tak naprawdę przekomarzanie się, nikt specjalnie nie bierze tego na poważnie, wystarczy się uśmiechnąć i gitara gra. Chociaż pewnie niektórzy turyści z zachodu na magiczne one dollar wyciągają od razu portfel i wyjmują banknoty... I tak oto kręci się i tworzy spirala turystycznej rozpusty. Kto wie kiedy przyjdzie czas, gdy zwykłe przekomarzanie zamieni się w prawdziwe żądanie opłaty, bo skoro Francuz rzucił eurasem, to czemu inni mają nie dawać. Dobra trochę offtopic się z tego zrobił. A i jeszcze jedno, Marokańczycy bardzo, ale to bardzo nie lubią jak robi im się zdjęcia. Dlatego najpierw trzeba uzyskać ich zgodę, co zazwyczaj wiąże się z chęcią jakiejś drobnej opłaty. Ale zdjęć ludziom nie róbcie, bo już z tego może zrobić się nieprzyjemna sytuacja. Dobra wracajmy do naszych uroczych młodzieńców z łajnem w ręku. Pierwszy raz mijaliśmy berberyjską wioskę, w której ludzie byli tak hmmm nachalni. A to chcieli pieniądze za zdjęcia domów, a to starali się na siłę wcisnąć osła do targania bagażu i tym podobne. Może to odosobnione położenie wioski zrobiło z nich dzikusów i zapomnieli o swoich berberyjskich manierach.
Bazar photo one dollar!
Wioska L'bbassene
Na szczęście udało się w miarę spokojnie przejść obok. Trochę dalej znowu fotografowałem wioskę i znowu z daleka nieszczęsne photo one dooolar. Z wioski L'bbassene pozostaje już tylko godzina drogi do Timichi, w którym ludzie zazwyczaj nocują na tym treku. A i tutaj warto wspomnieć, że w L'bbassene też można nocować, znajduje się tam gite, więc jeśli nie czujemy się na siłach można ten dzień skrócić do 6 godzinnej wędrówki. Wtedy ostatniego dnia zostanie nam 3,5-4 godzinki spokojnej wędrówki. My jednak idziemy tak jak większość do Timichi. Czytałem relacje o jakimś pensjonacie Ibrahima. Podobno każdy tam nocuje, jest klimatycznie i podają świetne żarcie. Sprawdzimy to. Spotykamy po drodze gościa, który opowiada nam o maratonie przez góry Atlas. Odbył się parę tygodni wcześniej. Podobno było także sporo ludzi z zagranicy. Super sprawa. O maratonie można trochę poczytać tutaj - https://www.transatlasmarathon.com. Ostatnia część trasy pokonana w męczarniach, jesteśmy już zmęczeni, plecaki ciążą coraz bardziej, kończy się woda. Na szczęście czeka już na nas Ibrahim, żeby nas zgarnąć z głównej drogi. Skąd wiedział że idziemy? Oczywiście trochę wcześniej wyprzedził nas Irańczyk z przewodnikiem. Oni też nocują u Brahima i powiedzieli mu o dwóch Polakach, których trzeba jeszcze zgarnąć. Poczęstunek i herbata zostają od razu podane. Jest ciepły prysznic. O jak cudownie w końcu można się wykąpać i porządnie zregenerować. Cena to 120 drh od osoby - 50 zł. A i prysznic jest niby dodatkowo płatny, ale nie dajcie się na to nabrać, warto od razu ustalić z Ibrahimem, że prysznic jest w cenie noclegu. Muszę przyznać, że w tym gite klimat jest. Śpi się na materacach, a przykrywa się kocami, których jest tam ogromna ilość. Oczywiście pech chciał, że w nocy przyplątała się do mnie jakaś mrówa, czy inny robal i całego pogryzła. Dlatego ogłaszam wszem i wobec, że naprawdę warto wziąć ze sobą śpiwór. Nieszczelne okna można spokojnie uszczelnić wolnymi kocami ;) Ogrody też są klimatyczne, dużo miejsca do siedzenia, po wiszących zdjęciach widać że pensjonat przyjmuje też całe grupy zorganizowane. Wieczorem (czyli w górach o 18) dostajemy przepyszną kolacje - najlepszego tadżina, jakiego jedliśmy. W mieście takiego dobrego ze świecą szukać. Do standardowych ziemniaków, marchwi, cebuli, pomidora i kawałków mięsa dołożone były oliwki i kalafior.
Timichi. My śpimy w pensjonacie Ibrahima, gdzieś w tych drzewach na dole.
Meczet i główna wioska Timichi znajdują się po drugiej stronie rzeki. Teraz nie ma żadnego problemu z przejściem. Ciekawe jak jest na początku kwietnia podczas roztopów.
III dzień Timichi - Setti Fatma
Ten dzień jest najbardziej lajtowy. 3 godzinki, z czego tylko 1/3 to podejście. Bierzemy 5 litrowy baniak wody od Ibrahima (nie miał mniejszych butelek... Natomiast cena genialna, z tego co pamiętam to 20 drh.) Przechodzimy przez wiele wiosek, niektóre wyglądają na takie, w których nikt nie mieszka, ale jest to złudne. W jednej z takich wiosek nagle pojawia się mała dziewczynka, wręczamy jej nasz ostatni kolorowy mazak. Widać że bardzo się cieszy. Żałujemy, że nie wzięliśmy ich więcej. Naprawdę oglądać szczęście na twarzy tych maluszków, to coś pięknego. Niestety tego dnia pogoda nas nie rozpieszcza. Nadchodzi opóźniony o jeden dzień deszcz. Może deszcz, to za dużo powiedziane, mrzawka, ale jednak przeszkadza w chodzeniu i podziwianiu widoków. Czasami przestaje, czasami pada trochę mocniej, ale jednak kurtkę przeciwdeszczową trzeba założyć. Ten dzień nie jest jakoś wyjątkowo męczący, najgorsze jest ostatnie zejście do drogi asfaltowej, przy rzece Warika (oryg. Ourika). Jest tam spore nachylenie.
W niżej położonych wioskach Atlasu możemy znaleźć bardzo dużo opuncji.
Tak jak wspominałem wcześniej - zdjęcia lokalsom bez ich uprzedzenia można robić tylko z ukrycia.
Z lewej strony rzeka Warika. Kilka dobrych lat temu letnie opady były tutaj tak intensywne że powstała 6 metrowa fala, która zmiotła wiele wiosek po swojej drodze, w tym nasz cel podróży - Setti Fatmę.
Idealnie widać tutaj przełęcz Tizi N Tacheddirt (3200 mnpm), na której byliśmy wczoraj.
Wąska dolina Warika. Po powodzi wioski zostały odbudowane. Widać różnicę między tymi miejscowościami, a wioskami położonymi wyżej w górach. Ostatnia widoczna wioska to Setti Fatma.
Restauracje na rzece Warika. W weekend (piątkowe popołudnie i sobota) jest to miejsce o wiele bardziej turystyczne niż Imlil. Przyjeżdżają tutaj mieszkańcy Marrakeszu na odpoczynek na łonie natury.
Meczet w Setti Fatmie